wtorek, 12 marca 2024

La Boeheme

 Bardzo kiedyś kochałam Paryż. Cały czas jakoś go kocham, choć nie jest już taki jak kiedyś. Zadeptany. Ubabrany. Zamieniony w turystyczną mekkę coś stracił. Ogólnie stracił. Bo wciąż można zaplątać się w kolorowe uliczki Montmartre i przywołać tamten czar, tamten czas kiedy wszystko było proste, kiedy liczyła się sztuka i miłość... 



poniedziałek, 4 marca 2024

Pięknego tygodnia!

Jakoś tak mi się zaśpiewało :) Lubię się śmiać, lubię, gdy jest jasno. Oczywiście, kto nie lubi... A śpiewając tę piosenkę bawiłam się setnie. Mam nadzieję, że Ty też będziesz się dobrze bawić w tym pierwszym tygodniu marca...




 

sobota, 6 stycznia 2024

mały jazz

 Chet Baker był jednym z większych muzycznych odkryć w moim życiu. Odkryć, które nastąpiło stosunkowo późno, miałam już dwadzieścia lat! Milesa Davisa słuchałam odkąd miałam trzynaście lat. Cieszę się, że mogłam zaśpiewać tę piosenkę. Dało mi to dużo radości i ogrom przyjemności! 



wtorek, 19 grudnia 2023

O SHIT!

 To był szalony rok 1991. I jeszcze bardziej szalony rok 1992... Działo się dużo, gęsto, kolorowo i bardzo niestandardowo. I w tym całym galimatiasie powstała powieść do czytania od niechcenia pod niereklamowalnym tytułem: O SHIT! Można ją kupić na przykład tutaj! (LINK) 

Oto jak reklamuje tę książkę wydawca:

"O Shit!" katapultuje Osobę Czytającą w absurdalną rzeczywistość początku lat 90-tych i nikogo nie oszczędza! Miłość. Seks. Narkotyki. Złamane serce. Trup-ściele-się-gęsto. To tylko niektóre słowa kluczowe tej szalonej opowieści. Zaryzykujesz?

Yoyo eS umiejscowiła wydarzenia "O Shita!" w 1992 roku, w szalonym czasie ogromnych przemian zachodzących w Polsce. Nie jest to jednak książka o polityce, a o życiu zwykłej dwudziestolatki, dla której najważniejsza jest miłość, twórczość i dobra zabawa. Sara, główna bohaterka, spędza czas w słynnych warszawskich klubach muzycznych, zakochuje się w spotkanym nocą, przy stole bilardowym, przystojnym nieznajomym i przeżywa wielki zawód miłosny. Zmęczona i rozczarowana wyjeżdża na wakacje do Amsterdamu. Nawiązuje tam niezobowiązujące na pozór znajomości, które zamienią balangowe wakacje w pełen niespodziewanych zwrotów akcji sensacyjny scenariusz. W “O Shicie!” nie ma tak ważnych dla nas komórek, internetu, poprawności politycznej, rasowej ani genderowej, nie ma nawet płyt cd. Są za to wyraziście narysowane postacie, wartka akcja i pełne poczucia humoru dialogi i przemyślenia. Książka wciąga niczym ruchome piaski, dlatego idealnie nadaje się do czytania w podróży, na wakacjach, albo podczas weekendu na działce. “O Shit!” nie aspiruje do miana literatury z wyższej półki. Z założenia jest książką rozrywkową, która ma przywołać uśmiech na twarz czytelnika i pozwolić oderwać mu się od szarej rzeczywistości. 

Posłuchaj muzyki, której słuchała Sara w 1992 roku (LINK)






piątek, 15 grudnia 2023

O dziewiątej?

Trochę inna wersja. Po pierwsze feministyczna, pozwoliłam sobie zmienić z lekka tekst. Mam nadzieję, że spodoba się Wam tak samo jak mi :) Jest też wolniejsza, bardziej klimatyczna.  Lubię takie leniwe śpiewanie. Dobrej zabawy! 



niedziela, 10 grudnia 2023

Kiedy mnie już nie będzie

 Absolutnie zjawiskowy tekst Osieckiej i klimatyczna muzyka Krajewskiego... Choć dla niskiego głosu jak mój i braku talentu wokalnego to bardzo trudny utwór, myślę, że udało mi się oddać choć trochę z zamysłu autorów. Zapraszam do odsłuchu...



niedziela, 6 czerwca 2021

Mayerling, czyli baletowy roller coaster

 Mayerling. Udało mi się być na premierze. W trzecim rzędzie. Po środku. Lubię tak blisko. Widzę wtedy każdy grymas na twarzach artystów, każdy napięty mięsień. Dawno nie byłam w TWON, czekałam więc na to przedstawienie jak na szpilkach i... pod koniec drugiej sceny pierwszego aktu zaczęłam się zastanawiać, czy nie pojechać do domu. Wszystko sztywne, choreografia jakbym ja ją układała, mój ukochany Vladimir Yaroshenko tak koszmarnie nieprzekonujący w roli cierpiącego arcyksięcia. Aż przyszła scena trzecia, noc poślubna Rudolfa z niechcianą księżniczką Stefanią (jak zawsze perfekcyjna Mai Kageyama) i... wbiło mnie w fotel. Psychopatyczny, przemocowy, wyładowujący całą swoją frustrację na młodej żonie Rudolf wreszcie żyje! Po raz pierwszy widzę na scenie prawdziwe emocje i rewelacyjną choreografię wykonaną wręcz brawurowo. Nie starcza przerwy, by ochłonąć. Oczywiście zostaję i z ogromnym apetytem czekam na drugi akt. Otwiera ją scena z „podejrzanej tawerny” czyli mówiąc wprost, z burdelu. Wszystkie kostiumy w tym przedstawieniu są przepiękne, ale prostytutki wyglądają jakby właśnie teleportowały się z bezpośrednio z Montmartre. Genialne są innymi słowy. Genialne stroje, genialna choreografia. Pierwszy (i według mnie jedyny tego wieczoru) grupowy taniec, który się nie tylko składa, ale jest piękny, a nie kanciasty, uwodzi i zapada w pamięć. Rudolf coraz bardziej wyrazisty. Zacieram łapki… jest tak jak lubię. Kolejna scena. Nie wierzę… nie wierzę własnym oczom. Wracamy do początku. Nie, nasze tancerki są świetne na tyle, na ile pozwala im choreografia. A ta znowu wygląda jakbym pisała ją osobiście. Przed nami jeszcze dwie sceny w drugim akcie. Musi być lepiej. Niestety… długo nie jest i zastanawiam się co każdy kolejny występ ma wnieść, bo dla mnie nie wnoszą nic. Ani w obszarze treści, ani w obszarze emocji, ani w obszarze piękna, ani w obszarze poruszenia. Coś muszą przecież wnieść, po coś są, nie znajduję jednak odpowiedzi. A wpływ romansu matki na psychikę arcyksięcia jakoś mnie nie przekonuje. Przy czym nie wiem, czy po prostu Vladimirowi nie wychodzi granie cierpienia, czy psychologicznie mi się to nie składa. Na szczęście docieramy do sceny czwartej i… znowu wzlot. Rewelacyjnie ukazane osuwanie się Rudolfa w obłęd i dotrzymująca mu kroku młodziutka baronówna Mary (przepiękna i przepięknie przekonująca w tej roli Chinara Aliaze). W czasie przerwy zastanawiam się, czy Kenneth MacMillan zrobił to specjalnie, czy przez przypadek wyszedł mu taki choreograficzny roller coaster. Czy planował ten balet niczym serial z Netflixa, umieszczając na końcu sceny, które każą wrócić, czy po prostu nie znam się na balecie i cała ta choreografia i libretto są świetne, a ja tego nie widzę. Tak czy inaczej przed nami akt trzeci, w którym dziać ma się dużo i z rozmachem. I znowu… scena z polowania, bez sensu… jedynie ten strzelający bez powodu, a może właśnie z powodu, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze igraszki z bronią, Rudolf przykuwa uwagę. W kolejnej scenie po raz pierwszy ma szansę rozbłysnąć nieprzeciętny talent i kunszt Yuki Ebihary występującej w roli hrabiny Larisch, byłej kochanki arcyksięcia. Tak bardzo chciałaby mu pomóc, złapać za rękę i przeciągnąć na jasną stronę, ale jest za późno. Rudolf przekroczył nieprzekraczalną granicę, morfina mocno trzyma go już z dala od normy i standardu. Jego emocje nie są w żaden sposób kompatybilne z emocjami zwykłych ludzi. Hrabina cierpi naprawdę. A Yuka tańczy tak, że czuję to cierpienie w sercu. Z tej sceny pamiętam tylko ją, choć wiem, że wizyta Mary w pokoju Rudolfa do banalnych także nie należała. Znowu przerwa… nie, nie przerwa między aktami, przerwa w baletowym poruszeniu emocjonalnym. Trzy razy za długie popisy Bratfischa (przesłodki w tej roli zarówno na wesoło, jak i na smutno Rinaldo Venuti), niby całkiem w sobie, ale jednak obok Rudolf i Mary. Dopiero gdy stangret znika, para naprawdę zapada się w siebie, a ja powoli zaczynam wstrzymywać oddech. Ale prawdziwy majstersztyk aktorski i taneczny pojawia się po kolejnej porcji morfiny wstrzykniętej do żyły arcyksięcia (przy okazji: morfina wchodzi bardziej na miękko… za dużo było tu było teatru). Nie wiem jak udało się to zagrać Vladimirowi, ale był tak niesamowicie nieobecny, tak idealnie odpłynięty, że z wrażenia otworzyły mi się usta. Jak można w tak dosadny sposób zatańczyć obłęd i opiatowe znieczulenie? No, można… Jaki był koniec historii każdy wie. A potem były owację na stojąco. Nie stanęłam. Nie jestem znawczynią baletu. Ale wiem, czy jakiś kawałek sztuki zmienia mnie na lepsze, czy nie. Ten mnie nie zmienił. Choć bardzo doceniam cały zespół, który brał udział w tym przedstawieniu. I dziękuję za te nieliczne magiczne momenty. 

 


zdjęcie ze strony FB Vladimira Yaroshenki

środa, 2 stycznia 2019

Serce

Oddam serce. W opłakanym stanie. Pęknięte na pół. A każda połowa jeszcze raz rozpołowiona. Porysowane. Podrapane. Nie raz szarpane. Zapomniane. Porzucone w przydrożnym śmietniku. Kilkoma słowami z esemesa. 

Oddam serce. Do wyjęcia od ręki. Skalpel już od dłuższego czasu pod ręką. Przyjdź, wytnij i weź. Dołożę instrukcję obsługi. Gratis. Bo serce wcale nie jest skomplikowane. Jest proste, dobroduszne, oddane. Może dlatego tak łatwo je wyrzucić. Nie będzie krzyczało, ani paliło opon. Nie pójdzie do radia i telewizji. Pęknie. Umrze. Zamilknie. 

Oddam serce. Bo nie mam już siły. Nie mam siły łatać, cerować, obszywać. Nie mam siły pocieszać, tulić i kołysać. Nie mam siły brać proszków i płakać. 

Oddam serce. Zakochane w muzyce. Roztańczone. Zasłuchane. Rozanielone. Bywało. Zanim pękło po raz ostatni. Choć muzyką karmione przez tego, który nim rzucił. Choć muzyką pojone przez tego, który je skopał leżące bezbronnie u jego stóp. Choć muzyką sycone przez tego, który zostawił je na pastwę śmietnikowych mew. 

Oddam serce. Bo już nie chcę więcej. Nie chcę czuć. Nie chcę mieć nadziei. Nie chcę wierzyć. Nie chcę przeżywać. Nie chcę się spalać. Nie chcę upadać. Nie chcę umierać i z martwych powstawać. Nie chcę wspominać. Nie chcę planować. Nie chcę słyszeć. Nie chcę dotykać. 

Oddam serce. W opłakanym stanie. Ale jeszcze żywe. Jeszcze bijące. Tuk-tuk. Tuk-tuk.Tuk-tuk. Może ci się przyda. Może coś dzięki niemu zobaczysz. Może doświadczysz. Może dasz mu to, czego ja mu dać nie mogłam. Bierz… inaczej zeżrą je te mewy żarłoczne. Rozszarpią na strzępy kruki i wrony. A przecież nie wolno umierać za życia. Weź więc. Nie krępuj się. To dobre jest serce. Naiwne może trochę. Zbyt ufne z pewnością. Lecz dobre. Zobaczysz. Weź…

Nie bój się. Nic mi się nie stanie. Rozcinaj z pewnością. Wyobraź sobie, że jesteś najlepszym chirurgiem na świecie. Tnij. Wycinaj. Wyjmuj. Zaszywaj. Nie powiem ani słowa. Nie wydam ani dźwięku. Nie pisnę ani westchnienia. Będę je żegnać wzrokiem. By za chwilę wzrok ów odwrócić. Łza nie popłynie. Wszystkie łzy on wypił. Wysuszył. Do cna. I dna. Łza nie popłynie. Krwi także nie uświadczysz. Gdzie krew jest, tam życie. Brak życia - nie ma krwi. Więc tnij, Spokojnie. Pewną ręką. Jak trzeba. 


Nie bój się słuchać tamtych piosenek. Nie bój się patrzeć w oczy. Nie bój się rozmów do białego rana. Nie bój się smaku kokosa. Nie bój się dotknięcia jego dłoni. Nie bój się wiadomości na whatsappie. Nie bój się słów. Nie bój się gestów. Nie bój się wyznań. Nie bój się snucia przyszłości. Bojąc się, odcinasz. A przecież dopiero co wzięłaś. Serce połamane, lecz żywe. Bijące. Tuk-tuk. Tuk-tuk. Tuk-tuk. Daj mu skrzydła. Niech frunie za słońce i dalej. I przyniesie to, czego tu ciągle tak bardzo brakuje. 

To miłość. 






sobota, 21 października 2017

Sadyba

- Potrzebuję kogoś, komu nie jestem potrzebna - powiedziała. 

Skarby za tamtą ścianą przyciągały wszelkiej maści poszukiwaczy. Ale nie było możliwości przebicia się przez nią. Trzeba było trwać na posterunku automatycznie podjętych odpowiedzialności. Dwa spojrzenia. 

- Potrzebuję umrzeć - powiedziała - Nic więcej mnie nie interesuje. Tylko i wyłącznie śmierć. Zagrać w szachy i przegrać pełną gębą. Włożyć głowę pod topór. Sztachnąć się gilotyną. Zawisnąć na sznurku konopnym. Porysować nadgarstki hinduską brzytwą. Potrzebuję umrzeć. 

Powiedziała.

Czy mógł zrobić coś innego? Czy mógł zapobiec wypadkowi wydarzeń, biorąc pod uwagę jego przeszłość, przyszłość i teraźniejszość? Czy mógł sprawić, żeby zmieniła zdanie? Nikt nie może. Raz doświadczona pustka zostawia krwawy ślad w samym środku serca. I nie ma takiego kitu na świecie, który mógłby ów ślad zakleić. Ani nie ma takiej farby, która mogłaby tę rysę zamalować. 

- Mów mi te kłamstwa. Mówi mi jaka jestem piękna. Mów jaka mądra. Mów jaka inteligentna. Mów, że nigdy takiej nie spotkałeś. I że nie ma takiej drugiej. I obiecaj, że zabierzesz do Chelsea Hotel. - powiedziała.
- Pojedziemy do Urugwaju - odpowiedział. - Tam jest dobrze. Tam jest tak jak trzeba. Miło, przyjemnie i mogę zarobić dla ciebie ten pierwszy milion dolarów.
- Nie chcę miliona dolarów. Chcę umrzeć. Chcę już nic nie czuć. Chcę się przestać bać, że odejdziesz. Chcę się przestać bać, że kiedy nie ma cię koło mnie, jesteś z inną. Chcę nie myśleć. Chcę nie być. 
- Jestem z tobą. Moja panno piękna i panno moje szczęście. Jestem i będę. Zawsze. Bo zawsze można mówić. Nigdy nie mówić zaś nigdy. Moja żono. 
- Mów mi kłamstwa… mów, aż się nimi uduszę. Nie przestawaj dopóki będę oddychać. Każdy ma swoją odpowiedzialność. Moją jest odejście zanim zacznę płakać. Nie udźwignę ani jednej łzy, rozumiesz? Czy ja mówię wyraźnie? Nie udźwignę ani jednej łzy. 

Na koniec nigdy nie jest za późno, choć czasem może być za wcześnie. Tak jak za wcześnie kończy się butelka. Albo za wcześnie przychodzi świt. Tańczyła więc na łóżku. Piła czerwone jak krew wino prosto z butelki. Tańczyła, żeby zapomnieć. On patrzył, żeby pamiętać. 

Koniec nie przychodzi nagle. Sączy się niczym czad, niezauważalnie, przezroczyście, zamaszyście choć podstępnie. 

- Nie jesteś mi potrzebna. Jesteś inna. Nie pasujesz do mojego świata. Masz w sobie szaleństwo, którego mój świat nie widzi. Choć ja mogę je dostrzec. Więc pielęgnuję. Bo noszę w sobie tożsame. Nie jesteś mi potrzebna. Jesteś brzydka niespotykanym pięknem. Ale nigdy tym klasycznym. Rozłóż nogi szerzej. I nie patrz na mnie. Powiedziałem: nie patrz na mnie gdy wchodzę w ciebie. Odwróć głowę i zakryj oczy. I poczuj tę potęgę płonącego pożądaniem mężczyzny. Nie patrz! Nie odwracaj głowy w moją stronę. Mówiłaś, że najważniejsze jest doświadczenie. Doświadczaj więc. Głębiej!
- Wolniej!
- Zamknij się! Głębiej i szybciej! To ty potrzebujesz umrzeć. Umrzesz więc w rozkoszy, która będzie największą torturą jaką wymyślił ten świat.
- Wolniej!
- Zamknij się! I daj mi choć jeden powód, dla którego mam przestać.
- Bo jak mnie zabijesz, to nikt o tobie nie usłyszy. Zamkną cię w więzieniu i tyle. A ja mogę pisać o tobie. I każdy będzie znał twoje imię. 

Zatrzymał się.

„Nie chcę umrzeć” - pomyślała - „Dlaczego nagle nie chcę umierać?” - nie rozumiała - „Chcę umrzeć, ale boję się. Chcę nie czuć, ale boję się. Ciągle się boję. Boję się żyć i boje się umrzeć. Łatwo mówić o śmierci, trudno jej doświadczyć. Jakby każda komórka krzyczała NIE, nie chcę ginąć, jestem tutaj, zostań mnie tutaj, chcę być tutaj, mam prawo być tutaj, jestem dzieckiem wszechświata!” 

Patrzył na nią długo. Nie odważyła się odwrócić głowy. Jej ciało drżało. Po policzku spływała jedna, ciężka łza. Wyśledził tętnicę na jej szyi. Zapalił papierosa. Zaciągnął się i wgryzł wypijając potężny łyk wypełnionej czerwonym winem krwi. 

Nic nie powiedziała. Odwróciła jednak głowę. Patrzyła w jego oczy. Krew zalała łóżko, ścianę i kawałek sufitu. 

- Będę tu z tobą przez całą noc - wyszeptał - Będę cię całować, głaskać po brzuchu i udach. Będę patrzył, jak oddychasz coraz wolniej i płycej. Ofiarowuję ci nieśmiertelność w najbardziej śmiertelnej formie. Bierz i czerp z niej co tylko chcesz. Jesteś wolna… największa miłości mojego życia. W tym tygodniu. 





poniedziałek, 2 października 2017

Blues pierwszy

Czy wiesz 
dokąd iść
Gdy nikt nie czeka
Na ciebie
Czy wiesz dokąd pójść

Pocałunki zniknęły
Utonęły w mlecznej mgle
Ciepło dłoni twych
Rozwiał zimny wiatr
Milczenia

Czy wiesz 
dokąd iść
Gdy nikt nie czeka
Na ciebie
Czy wiesz dokąd pójść

Błogie spojrzenia
W twardy diament zastygły
A pluszowe poranki
Otuliła biała szadź
Rozstania

Czy wiesz 
dokąd iść
Gdy nikt nie czeka
Na ciebie
Czy wiesz dokąd pójść

Jestem kim nie byłam
Będę kim nie jestem
Zostawiłeś pustkę
W której mieści się wszechświat
Cierpienia

Czy wiesz 
dokąd iść
Gdy nikt nie czeka
Na ciebie
Czy wiesz dokąd pójść




niedziela, 1 października 2017

Zimowa herbata

Wrzątek. Herbata w torebce. Sok malinowy. Miód. Imbir. Goździki. Kardamon. Cynamon. Limonka. Cytryna.

Fioletowy płonień to mit. Jest tylko praca. Nie ma klątw. Są zbiegi okoliczności. Niewytłumaczalne więc okrzyknięte magią. A jest energia. I przeciwenergia. Wchodzenie w walkę równa się unicestwieniu. Dlatego trzy kroki obok. Nigdy w centrum.

Doskonała sylwetka. Lekki krok. Perfekcyjna twarz. Idealnie zarysowane oczy, nos i usta. Kolor jedyny akceptowalny. Czerń. Bo fioletowy płomień to mit. Czary nie istnieją. Może być niecodzienny splot przypadków. Odpowiednie miejsce i czas. Trąbka Cheta Bakera. Głos Sade. Głęboki smak zimnego burgunda, któremu nie towarzyszy żadne mięso, bo mięso to nie my.

Myśli krążą niczym sępy nad nie do końca padniętą padliną. Myśli niczego nie tworzą. Oprócz kłopotów. Tu i teraz. Jedyna recepta na dobre życie. Choć myśli krążą i krążyć będą. Takie ich myślowe prawo. Najważniejsze to pamiętać, co ważne. I działać. Problem pojawia się w momencie, gdy nic nie jest ważne, albo ważne jest wszystko. Wtedy trzeba podejmować decyzje. A każda decyzja brzemienna jest w konsekwencje. Jednak nie jest odważny ten, kto myśli o konsekwencjach.

Więc może Miles Davis. Albo jeszcze dalej... John Zorn. W ostatecznej ostateczności Lauri Anderson. Jestem panną nikt. I wcale mi z tym dobrze. Nie, nie zrozumiesz tego. Nie, nie chcę tłumaczyć. Przecież nie zrozumiesz. Panna nikt jest nikt. Nikt nie myśli o niej poważnie. Nikt jej nie pamięta. Nikt nie umie powiedzieć jak wygląda i co ostatnio powiedziała. Nikt to nikt i koniec pieśni.

Ale gdy wspominasz ten obrazek, te oczy i słowa, to czujesz czy nie czujesz? Jesteś czy wydaje ci się jedynie, że bywasz? Twój umysł odtwarza, czy tworzy? I z czym ci bardziej do twarzy? Kolejny sms. Brak możliwości interpretacji. Nie widać spojrzenia. Nie widać myśli. Nie widać gestów, ani skojarzeń. Wspomnienie. Spotkania. I poprzedniego życia. Gdy nikt nie myślał o konsekwencjach. Gdy nie było lęku. Gdy myśl oznaczała działanie. Człowiek był piękny i młody. I brał wszystko, co tylko chciał. Cierpiał. I był szczęśliwy. Nie zastanawiał się dlaczego lata tak wysoko. Nie analizował dlaczego boli go tak bardzo. Po upadku wstawał i szedł dalej, jakby nigdy nic. Wszystko było naturalne. Normalne. Zwyczajne. Życie. Takie życie. Wzruszenie ramionami i robimy swoje. Bo po co zatrzymywać się przy czymś, czego i tak zmienić nie można.

Od A do Ż. Ironia losu. Chichot ponurego żniwiarza. Od A do Ż. W jakim celu? Żeby pamiętać? Żeby się torturować? Wywracać bebechy do góry flakami i układać w nowym porządku? Czy żeby nie zapomnieć kim naprawdę jesteś? Bo przecież świat tak bardzo tnie i wyrównuje, nawet w patologii tworzy normę. Nie umie inaczej. Więc od A do Ż. Tam i wtedy. Tu i teraz. Bez znaczenia w kontekście planów. Z giga ciężarem bolącego serca. Choć nie ma magii. Więc to pewnie tylko nerwobóle.

Tak. Jesteś piękny. Tak. Jesteś intrygujący. Tak, chcę słuchać twoich opowieści. Chcę zadać milion pytań. Co mnie powstrzymuje? Lęk przez interpretacją? Strach przed odrzuceniem? Co za różnica... nie pierwszy, nie ostatni. Tęsknota za bliskością. Wątek, który przeplata wszystko inne. Tęsknota za bliskością, bo człowiek to istota stadna. Dlaczego więc twoja dziewczyna nie zapewnia ci tej mitycznej bliskości? Pamiętaj, nie ma czarów. Bierzesz, albo jest ci zabrane. Więc pytam. Raz po raz. A ty mówisz. I czas płynie. Nieubłaganie. Dzwoni budzik. Koniec. Bo nie ma czarów. Jest wolność. Którą sami sobie odbieramy. Na własne życzenie ułomnego poczucia bezpieczeństwa.





czwartek, 21 września 2017

Patrzyłeś

Patrzyłeś
Od góry do dołu
I z dołu do góry
Mierzyłeś
Wzrokiem
Błędnym
Bezbłędnie

Odejdę
Bo zawsze odchodzę
Po gorących pocałunkach
Ogrzana
Twoim ciepłem
Utulona
Twoim rytmem


Czy się jeszcze
Kiedykolwiek
Spotkamy
Czy nie uniesiesz
Braku wyłączności
Gorącej wolności
Nieprzewidywalności






poniedziałek, 4 września 2017

Bajka

Opowiedz mi bajkę. Bajkę o troskliwości. Błysk w oku. Bajkę o szacunku. Przymknięta powieka. Zaczaruj mnie sobą. Jak wtedy, gdy otworzyłeś drzwi i przepuściłeś przodem, a ja się śmiałam, że lwom na pożarcie. I jeszcze mnie zaczaruj jak wtedy, gdy zdejmując mi bluzkę patrzyłeś w oczy. Patrzyłeś jakby od tego zależał cały świat. Albo wszechświat. I bardziej. I mocniej. I kiedy klęczałeś zdejmując mi spodnie. Nabożnie. Powoli. Z pietyzmem. I gdy podniosłeś się i znowu patrzyłeś. Jakby moje oczy były końcem i początkiem. Treścią i nicością. Formą i pustką. Dźwiękiem jednej klaszczącej dłoni. Wielką tajemnicą wiary. Czego szukałeś w moich oczach, gdy niosłeś mnie do łóżka pod baldachimem? Odpowiedzi? Oświecenia? Wyświęcenia? Rozgrzeszenia? 


Opowiedz mi bajkę. Bajkę o łagodności. Gdy dotykałeś moich ud. Centymetr po centymetrze. A twój język zanurzał się we mnie. Głębiej. I głębiej. Przyprawiając moje ciało o kolejne, godne uwagi sejsmografu, dreszcze. Wstrząśnienia. Erupcje. Wybuchy. Zatrzymania i przyspieszenia oddechu. A moje dłonie trzymały twoją głowę nie mogąc nadziwić się jej kształtnością pod milimetrową szczeciną świeżo obciętych włosów. 


Opowiedz mi bajkę. Bajkę o cieple. Kiedy spojrzałeś i podniosłeś się delikatnie. Z pamięcią mojej wygody. Komfortu. Przyjemności. I znowu te oczy. Przenikliwie. Długo za długo. Jakbyś nie widział. A jednak zobaczył. By w końcu zapytać. Z niedowierzaniem własnemu głosowi. Choć obydwoje wiedzieliśmy, że tak to się stanie. Wiedzieliśmy to eony temu. Ale niedowierzanie. Bo przecież jak to tak. Ależ oczywiście, że tak. Bo poczuć twoje ciepło na moim cieple. I musnąć tych do granic możliwości napiętych mięśni. Wypracowanych w pocie każdego skrawka na siłowniach, ringach i w maratonach. Opowiadających historię antycznego boga, dla którego Olimp to bardzo za mało. To dopiero początek. Przed triumfalną drogą Aleksandra Macedońskiego. 


Opowiedz mi bajkę. Bajkę o spełnieniu. Gdy twoje oczy i moje oczy ogarnęły wreszcie całą przestrzeń i spotkały się niczym dwa krasnale w kosmosie. Kim jesteś? Zwykłym chłopakiem. Zwykłym, samotnym chłopakiem. Mam swoje zasady, wiesz... Mam też swoje gorsze chwile. Ale jestem. Ale jesteś. Bo widzisz. Mnie w zasadzie nie ma. Nigdy więcej się nie spotkamy. Dlatego taka zachłanność. Choć niewiara w realne doświadczenie. A przecież jesteś. Coraz głębiej. Dogłębniej. Szerzej. Mocniej. Czuję cię w końcu. Zatrzymaj się. Nie ruszaj. Po prostu bądź. I patrz. Jak i ja patrzę. Żeby nigdy nie zapomnieć. Choć zapomnimy po pięciu minutach. Ale teraz jest wieczność. Nieskończona. Bezgraniczna. Odchłań. Więc trwaj. Trwajmy. Bądźmy. Dla siebie. Ze sobą. W sobie zjednoczeni. 

Opowiedz mi bajkę. O drodze do łazienki. O wypiekach na policzkach. O ostatnim pocałunku. I o drodze nocą do domu. W rytm słów o małych tęsknotach, serca łomotach, znaczących tyle, co nic...




sobota, 10 czerwca 2017

Zmęczenie



Ogromne zmęczenie. Zmęczenie własną głową. Zmęczenie zmęczonym ciałem. Zmęczenie ludźmi. Zmęczenie światłem. Ciemność daje ukojenie. Cisza daje ukojenie. Myśli wybuchają niczym miny pod ciężarem nieostrożnej stopy. Spać. Odejść. Zniknąć. A przecież nie można. Trzeba trwać. Trzeba iść. Trzeba robić. Trzeba być. Kiedy nie ma siły na cokolwiek, jak można cokolwiek. A przecież można. Zagadka. Paradoks. 
Popatrzyła na starszą kobietę. Piękną. Elegancką. Chudą. Popatrzyła. Zapatrzyła się. I wpatrzyła. Postanowiła, że też taka będzie. Przecież już niedługo. Czas płynie tak szybko. Pierwszy krok - przestać jeść. Drugi krok - ruszać się dużo. Trzeci krok - spać gdy wszyscy śpią. Bo sen to zdrowie. Podobno. Czwarty krok - nie dać się. Najtrudniejszy. Zawsze się dawała. Wcześniej lub później. Upadała. A podnieść się za każdym razem coraz trudniej. Więc tym razem - nie dać się. Żeby skały srały. Nie dać się. Wytatuować na nadgarstkach. W imię czego? W imię szacunku dla samej siebie. W imię letnich sukienek. W imię Levi’s 501 29/30. W imię spódniczki tenisowej. W imię dumy. I poczucia sprawczości. Choć zmęczenie. Obezwładniające. 
Uciec. Ukryć się. Schować. Zaszyć. Nie wystawać. Dlatego takie otorbienie. Otłuszczenie. Żeby nie widać. Żeby nie boleć. Żeby nie goreć. Choć goreć tak bardzo w marzeniach. Ale strach przez wielką dziurą w sercu. Więc żeby nie goreć. Coraz szerzej. Coraz ciężej. Aż zmęczenie. Nie do opisania. Zadyszka. Kłucie w kolanach. Ogień w płucach. Słabość. Bezsiła. 
Spojrzenie. Zachwyt. Bezzazdrość. Czysty zachwyt. I myśl, że też tam może być. Dokładnie tam. Może za trzy miesiące. Może za pół roku. Ale może tam być. Jeśli tylko będzie chciała. Jeśli tylko się nie da. A co kiedy przyjdzie zaćmienie i zapomni, że miała się nie dać? Co jeśli myśli ją przekonają? Co jeśli stwierdzi, że w cholerę to wszystko i tak nic się już nie wydarzy? Ból. Kłucie w kolanach. Ogień w płucach. Słabość. Bezsiła. Coraz większa nienawiść. Do samej siebie. Obrzydzenie. Wstyd. 
Wyrzucić wszystkie lustra. Nie patrzeć. Odwracać głowę od wystaw sklepowych. I tak nic jej się nie należy. Nigdy się nie należało, a teraz tym bardziej się nie należy. Bolą łydki. I kręgosłup boli. Już cały boli. Kiedyś bolał tylko w jednym miejscu. Mroczki przed oczami. Sekundowe black outy. Choć sekundowe to doskonale zauważalne. Wstać. Nie siedzieć. Gdy się siedzi to plecy pękają, a w łydkach zagnieżdżają się małe, ale skuteczne świderki. 
Nigdy nie chciała taka być. I gdy zastanawia się jak to się stało, nie umie znaleźć odpowiedzi. Gdzie się pogubiła? Gdzie się zatraciła? W czym utonęła na tak długo, że zapomniała kim była. Kogo oszukiwała, a z kim była szczera. Widziała, czy zupełnie oślepła? Nie ma odpowiedzi. A nawet gdyby były, niczego by nie zmieniły. Fakty są faktami. Zadyszka. Kłucie w kolanach. Ogień w płucach. Słabość. Bezsiła. 
Więc po raz ostatni - nie dać się. Wytrwać. Dotrwać. Poczuć dumę z samej siebie. Bez niczyjej pomocy. Być sobą i już nigdy się nie zgubić. Nie dać się. Ulepić. Oślepić. Urobić. Skompromisować. Zapomnieć. Oszukać. Wypędzić na manowce. Zakręcić. Zginąć. Przepaść. Bez wieści. Iść dumnie i mieć gdzieś co, kto, kiedy, jak i z kim. Iść swoją drogą choćby wszyscy uważali, że ta droga prowadzi donikąd. To będzie jej nikąd. Nikogo więcej. Jej własne, wydeptane, prywatne nikąd i tylko ona będzie mogła ocenić czy rzeczywiście nikąd, czy może jednak do. 

W jej oczach na chwilę pojawił się ogień. Wybuchł potężnie. Ogrzał cały świat. Ale nie dotrwał do świtu. Nie przetrwał nawet końca godziny. Zgasł jak i ona gaśnie. Aż zgaśnie. I słuch po niej zaginie. I nikt nie będzie pamiętać. Bo przecież zmęczenie. Szarość. Nic.