Bardzo kiedyś kochałam Paryż. Cały czas jakoś go kocham, choć nie jest już taki jak kiedyś. Zadeptany. Ubabrany. Zamieniony w turystyczną mekkę coś stracił. Ogólnie stracił. Bo wciąż można zaplątać się w kolorowe uliczki Montmartre i przywołać tamten czar, tamten czas kiedy wszystko było proste, kiedy liczyła się sztuka i miłość...
Świat w moich oczach
wtorek, 12 marca 2024
poniedziałek, 4 marca 2024
Pięknego tygodnia!
środa, 28 lutego 2024
sobota, 6 stycznia 2024
mały jazz
Chet Baker był jednym z większych muzycznych odkryć w moim życiu. Odkryć, które nastąpiło stosunkowo późno, miałam już dwadzieścia lat! Milesa Davisa słuchałam odkąd miałam trzynaście lat. Cieszę się, że mogłam zaśpiewać tę piosenkę. Dało mi to dużo radości i ogrom przyjemności!
wtorek, 19 grudnia 2023
O SHIT!
To był szalony rok 1991. I jeszcze bardziej szalony rok 1992... Działo się dużo, gęsto, kolorowo i bardzo niestandardowo. I w tym całym galimatiasie powstała powieść do czytania od niechcenia pod niereklamowalnym tytułem: O SHIT! Można ją kupić na przykład tutaj! (LINK)
Oto jak reklamuje tę książkę wydawca:
"O Shit!" katapultuje Osobę Czytającą w absurdalną rzeczywistość początku lat 90-tych i nikogo nie oszczędza! Miłość. Seks. Narkotyki. Złamane serce. Trup-ściele-się-gęsto. To tylko niektóre słowa kluczowe tej szalonej opowieści. Zaryzykujesz?
Yoyo eS umiejscowiła wydarzenia "O Shita!" w 1992 roku, w szalonym czasie ogromnych przemian zachodzących w Polsce. Nie jest to jednak książka o polityce, a o życiu zwykłej dwudziestolatki, dla której najważniejsza jest miłość, twórczość i dobra zabawa. Sara, główna bohaterka, spędza czas w słynnych warszawskich klubach muzycznych, zakochuje się w spotkanym nocą, przy stole bilardowym, przystojnym nieznajomym i przeżywa wielki zawód miłosny. Zmęczona i rozczarowana wyjeżdża na wakacje do Amsterdamu. Nawiązuje tam niezobowiązujące na pozór znajomości, które zamienią balangowe wakacje w pełen niespodziewanych zwrotów akcji sensacyjny scenariusz. W “O Shicie!” nie ma tak ważnych dla nas komórek, internetu, poprawności politycznej, rasowej ani genderowej, nie ma nawet płyt cd. Są za to wyraziście narysowane postacie, wartka akcja i pełne poczucia humoru dialogi i przemyślenia. Książka wciąga niczym ruchome piaski, dlatego idealnie nadaje się do czytania w podróży, na wakacjach, albo podczas weekendu na działce. “O Shit!” nie aspiruje do miana literatury z wyższej półki. Z założenia jest książką rozrywkową, która ma przywołać uśmiech na twarz czytelnika i pozwolić oderwać mu się od szarej rzeczywistości.
Posłuchaj muzyki, której słuchała Sara w 1992 roku (LINK)
piątek, 15 grudnia 2023
O dziewiątej?
Trochę inna wersja. Po pierwsze feministyczna, pozwoliłam sobie zmienić z lekka tekst. Mam nadzieję, że spodoba się Wam tak samo jak mi :) Jest też wolniejsza, bardziej klimatyczna. Lubię takie leniwe śpiewanie. Dobrej zabawy!
niedziela, 10 grudnia 2023
Kiedy mnie już nie będzie
Absolutnie zjawiskowy tekst Osieckiej i klimatyczna muzyka Krajewskiego... Choć dla niskiego głosu jak mój i braku talentu wokalnego to bardzo trudny utwór, myślę, że udało mi się oddać choć trochę z zamysłu autorów. Zapraszam do odsłuchu...
wtorek, 4 stycznia 2022
niedziela, 6 czerwca 2021
Mayerling, czyli baletowy roller coaster
Mayerling. Udało mi się być na premierze. W trzecim rzędzie. Po środku. Lubię tak blisko. Widzę wtedy każdy grymas na twarzach artystów, każdy napięty mięsień. Dawno nie byłam w TWON, czekałam więc na to przedstawienie jak na szpilkach i... pod koniec drugiej sceny pierwszego aktu zaczęłam się zastanawiać, czy nie pojechać do domu. Wszystko sztywne, choreografia jakbym ja ją układała, mój ukochany Vladimir Yaroshenko tak koszmarnie nieprzekonujący w roli cierpiącego arcyksięcia. Aż przyszła scena trzecia, noc poślubna Rudolfa z niechcianą księżniczką Stefanią (jak zawsze perfekcyjna Mai Kageyama) i... wbiło mnie w fotel. Psychopatyczny, przemocowy, wyładowujący całą swoją frustrację na młodej żonie Rudolf wreszcie żyje! Po raz pierwszy widzę na scenie prawdziwe emocje i rewelacyjną choreografię wykonaną wręcz brawurowo. Nie starcza przerwy, by ochłonąć. Oczywiście zostaję i z ogromnym apetytem czekam na drugi akt. Otwiera ją scena z „podejrzanej tawerny” czyli mówiąc wprost, z burdelu. Wszystkie kostiumy w tym przedstawieniu są przepiękne, ale prostytutki wyglądają jakby właśnie teleportowały się z bezpośrednio z Montmartre. Genialne są innymi słowy. Genialne stroje, genialna choreografia. Pierwszy (i według mnie jedyny tego wieczoru) grupowy taniec, który się nie tylko składa, ale jest piękny, a nie kanciasty, uwodzi i zapada w pamięć. Rudolf coraz bardziej wyrazisty. Zacieram łapki… jest tak jak lubię. Kolejna scena. Nie wierzę… nie wierzę własnym oczom. Wracamy do początku. Nie, nasze tancerki są świetne na tyle, na ile pozwala im choreografia. A ta znowu wygląda jakbym pisała ją osobiście. Przed nami jeszcze dwie sceny w drugim akcie. Musi być lepiej. Niestety… długo nie jest i zastanawiam się co każdy kolejny występ ma wnieść, bo dla mnie nie wnoszą nic. Ani w obszarze treści, ani w obszarze emocji, ani w obszarze piękna, ani w obszarze poruszenia. Coś muszą przecież wnieść, po coś są, nie znajduję jednak odpowiedzi. A wpływ romansu matki na psychikę arcyksięcia jakoś mnie nie przekonuje. Przy czym nie wiem, czy po prostu Vladimirowi nie wychodzi granie cierpienia, czy psychologicznie mi się to nie składa. Na szczęście docieramy do sceny czwartej i… znowu wzlot. Rewelacyjnie ukazane osuwanie się Rudolfa w obłęd i dotrzymująca mu kroku młodziutka baronówna Mary (przepiękna i przepięknie przekonująca w tej roli Chinara Aliaze). W czasie przerwy zastanawiam się, czy Kenneth MacMillan zrobił to specjalnie, czy przez przypadek wyszedł mu taki choreograficzny roller coaster. Czy planował ten balet niczym serial z Netflixa, umieszczając na końcu sceny, które każą wrócić, czy po prostu nie znam się na balecie i cała ta choreografia i libretto są świetne, a ja tego nie widzę. Tak czy inaczej przed nami akt trzeci, w którym dziać ma się dużo i z rozmachem. I znowu… scena z polowania, bez sensu… jedynie ten strzelający bez powodu, a może właśnie z powodu, biorąc pod uwagę jego wcześniejsze igraszki z bronią, Rudolf przykuwa uwagę. W kolejnej scenie po raz pierwszy ma szansę rozbłysnąć nieprzeciętny talent i kunszt Yuki Ebihary występującej w roli hrabiny Larisch, byłej kochanki arcyksięcia. Tak bardzo chciałaby mu pomóc, złapać za rękę i przeciągnąć na jasną stronę, ale jest za późno. Rudolf przekroczył nieprzekraczalną granicę, morfina mocno trzyma go już z dala od normy i standardu. Jego emocje nie są w żaden sposób kompatybilne z emocjami zwykłych ludzi. Hrabina cierpi naprawdę. A Yuka tańczy tak, że czuję to cierpienie w sercu. Z tej sceny pamiętam tylko ją, choć wiem, że wizyta Mary w pokoju Rudolfa do banalnych także nie należała. Znowu przerwa… nie, nie przerwa między aktami, przerwa w baletowym poruszeniu emocjonalnym. Trzy razy za długie popisy Bratfischa (przesłodki w tej roli zarówno na wesoło, jak i na smutno Rinaldo Venuti), niby całkiem w sobie, ale jednak obok Rudolf i Mary. Dopiero gdy stangret znika, para naprawdę zapada się w siebie, a ja powoli zaczynam wstrzymywać oddech. Ale prawdziwy majstersztyk aktorski i taneczny pojawia się po kolejnej porcji morfiny wstrzykniętej do żyły arcyksięcia (przy okazji: morfina wchodzi bardziej na miękko… za dużo było tu było teatru). Nie wiem jak udało się to zagrać Vladimirowi, ale był tak niesamowicie nieobecny, tak idealnie odpłynięty, że z wrażenia otworzyły mi się usta. Jak można w tak dosadny sposób zatańczyć obłęd i opiatowe znieczulenie? No, można… Jaki był koniec historii każdy wie. A potem były owację na stojąco. Nie stanęłam. Nie jestem znawczynią baletu. Ale wiem, czy jakiś kawałek sztuki zmienia mnie na lepsze, czy nie. Ten mnie nie zmienił. Choć bardzo doceniam cały zespół, który brał udział w tym przedstawieniu. I dziękuję za te nieliczne magiczne momenty.
zdjęcie ze strony FB Vladimira Yaroshenki
środa, 2 stycznia 2019
Serce
wtorek, 20 lutego 2018
piątek, 27 października 2017
sobota, 21 października 2017
Sadyba
poniedziałek, 2 października 2017
Blues pierwszy
niedziela, 1 października 2017
Zimowa herbata
Fioletowy płonień to mit. Jest tylko praca. Nie ma klątw. Są zbiegi okoliczności. Niewytłumaczalne więc okrzyknięte magią. A jest energia. I przeciwenergia. Wchodzenie w walkę równa się unicestwieniu. Dlatego trzy kroki obok. Nigdy w centrum.
Doskonała sylwetka. Lekki krok. Perfekcyjna twarz. Idealnie zarysowane oczy, nos i usta. Kolor jedyny akceptowalny. Czerń. Bo fioletowy płomień to mit. Czary nie istnieją. Może być niecodzienny splot przypadków. Odpowiednie miejsce i czas. Trąbka Cheta Bakera. Głos Sade. Głęboki smak zimnego burgunda, któremu nie towarzyszy żadne mięso, bo mięso to nie my.
Myśli krążą niczym sępy nad nie do końca padniętą padliną. Myśli niczego nie tworzą. Oprócz kłopotów. Tu i teraz. Jedyna recepta na dobre życie. Choć myśli krążą i krążyć będą. Takie ich myślowe prawo. Najważniejsze to pamiętać, co ważne. I działać. Problem pojawia się w momencie, gdy nic nie jest ważne, albo ważne jest wszystko. Wtedy trzeba podejmować decyzje. A każda decyzja brzemienna jest w konsekwencje. Jednak nie jest odważny ten, kto myśli o konsekwencjach.
Więc może Miles Davis. Albo jeszcze dalej... John Zorn. W ostatecznej ostateczności Lauri Anderson. Jestem panną nikt. I wcale mi z tym dobrze. Nie, nie zrozumiesz tego. Nie, nie chcę tłumaczyć. Przecież nie zrozumiesz. Panna nikt jest nikt. Nikt nie myśli o niej poważnie. Nikt jej nie pamięta. Nikt nie umie powiedzieć jak wygląda i co ostatnio powiedziała. Nikt to nikt i koniec pieśni.
Ale gdy wspominasz ten obrazek, te oczy i słowa, to czujesz czy nie czujesz? Jesteś czy wydaje ci się jedynie, że bywasz? Twój umysł odtwarza, czy tworzy? I z czym ci bardziej do twarzy? Kolejny sms. Brak możliwości interpretacji. Nie widać spojrzenia. Nie widać myśli. Nie widać gestów, ani skojarzeń. Wspomnienie. Spotkania. I poprzedniego życia. Gdy nikt nie myślał o konsekwencjach. Gdy nie było lęku. Gdy myśl oznaczała działanie. Człowiek był piękny i młody. I brał wszystko, co tylko chciał. Cierpiał. I był szczęśliwy. Nie zastanawiał się dlaczego lata tak wysoko. Nie analizował dlaczego boli go tak bardzo. Po upadku wstawał i szedł dalej, jakby nigdy nic. Wszystko było naturalne. Normalne. Zwyczajne. Życie. Takie życie. Wzruszenie ramionami i robimy swoje. Bo po co zatrzymywać się przy czymś, czego i tak zmienić nie można.
Od A do Ż. Ironia losu. Chichot ponurego żniwiarza. Od A do Ż. W jakim celu? Żeby pamiętać? Żeby się torturować? Wywracać bebechy do góry flakami i układać w nowym porządku? Czy żeby nie zapomnieć kim naprawdę jesteś? Bo przecież świat tak bardzo tnie i wyrównuje, nawet w patologii tworzy normę. Nie umie inaczej. Więc od A do Ż. Tam i wtedy. Tu i teraz. Bez znaczenia w kontekście planów. Z giga ciężarem bolącego serca. Choć nie ma magii. Więc to pewnie tylko nerwobóle.
Tak. Jesteś piękny. Tak. Jesteś intrygujący. Tak, chcę słuchać twoich opowieści. Chcę zadać milion pytań. Co mnie powstrzymuje? Lęk przez interpretacją? Strach przed odrzuceniem? Co za różnica... nie pierwszy, nie ostatni. Tęsknota za bliskością. Wątek, który przeplata wszystko inne. Tęsknota za bliskością, bo człowiek to istota stadna. Dlaczego więc twoja dziewczyna nie zapewnia ci tej mitycznej bliskości? Pamiętaj, nie ma czarów. Bierzesz, albo jest ci zabrane. Więc pytam. Raz po raz. A ty mówisz. I czas płynie. Nieubłaganie. Dzwoni budzik. Koniec. Bo nie ma czarów. Jest wolność. Którą sami sobie odbieramy. Na własne życzenie ułomnego poczucia bezpieczeństwa.
czwartek, 21 września 2017
Patrzyłeś
Od góry do dołu
I z dołu do góry
Mierzyłeś
Wzrokiem
Błędnym
Bezbłędnie
Odejdę
Bo zawsze odchodzę
Po gorących pocałunkach
Ogrzana
Twoim ciepłem
Utulona
Twoim rytmem
Czy się jeszcze
Kiedykolwiek
Spotkamy
Czy nie uniesiesz
Braku wyłączności
Gorącej wolności
Nieprzewidywalności